poniedziałek, 14 kwietnia 2014

4 dni

Doczekałam się tego dnia. Jest ciemno i szaro. A słońce usilnie próbuje przebić się przez ciemnogranatowe chmury. Przez uchylone okno od rana słyszę odgłos deszczu, który przed chwilą zamienił się w delikatny grad. Porzucając poetycki ton, rodem z powieści jakimi rzygałam w szkole, powiem tylko jednym zdaniem- doczekałam się idealnej pogody do czytania. I idealnego dnia tylko dla siebie. I nie muszę tłumaczyć nikomu dlaczego nie chce mi się kiwnąć palcem. Po prostu zwalam wszystko na pogodę i bez żadnych wyrzutów sumienia rzucam się na łóżko. Oczywiście, że z książką. Z przerwą na fejsa (zdążyłam już od rana rozwalić angry birds na ten tydzień), mel b i podjadaniem. Tym razem czytam coś nieco ambitniejszego. Coś, co czytałam ostatnio dobre jest tylko raz na pół roku. O dziwo, moją nową książkę kupiłam w sklepie, zwanym przez jednego z naszych elokwentnych polityków- sklepem dla biednych. Także w tym oto markecie dla biednych za jedyne 9,99 zł (jakie to typowe) stałam się szczęśliwą posiadaczką "Białej Masajki". I z przykrością stwierdzam, że na mojej króciutkiej studenckiej półce robi się ciasno przez te książki. Komoda w domu już dawno jest zawalona, mimo, że ostatnio starałam się wysłać na strych trochę niepotrzebnych książek. Starałam się, ale wszystkie są potrzebne. 
Mija czwarty dzień po wypłacie, a ja tak właściwie jestem bez pieniędzy. Mimo, że prawie wszystko kupione, to nie załatwia wszystkiego. Kurwa. Serio im jestem starsza coraz więcej spraw musi kręcić się wokół kasy. Całe szczęście, że od świąt, do końca miesiąca biorę urlop. I jadę do domu odcinając się od tego wszystkiego co jest TU. Niby tylko od pracy ale tak naprawdę chyba oleje też parę dni zajęć. Dom = domowe obiady, na które nie musisz nadwyrężać portfela. Wracając do nadchodzących wydarzeń, które mocno nadszarpnęły zarówno mój budżet jak i mojego taty. Tak bardzo tęsknie za czasami, kiedy mogłam iść na imprezę/uroczystość nie mając przy sobie ani grosza. Gdy masz od 5 do powiedzmy 14 lat wszystko jest tak cholernie proste. Dostajesz zaproszenie na urodziny do kolegi z klasy. Rodzice kupują jakiś drobiazg solenizantowi (Ta kwestia, nie tyczy się dzisiejszych czasów. Kto to kurwa widział, żeby 5-latek dostawał w prezencie smartphone'a albo tablet?!). Kiedyś naprawdę wystarczał fajny drobiazg sprawiający szczerą radość. A Ty jak gdyby nigdy nic po prostu ubierasz się trochę ładniej niż zwykle i wychodzisz tak naprawdę mając w dupie wszystko. Wychodzisz mając na celu dobrą zabawę i opchanie się do granic możliwości żelkami, chipsami i ciastkami. Oczywiście całości dopełniało Piccolo, którego moi najwytrwalsi goście wypijali cztery butelki, bo był GAZOWANY! Coś jak darmowa wódka dla trochę starszych dzieci. A teraz nie widzę nawet końca moich wydatków.
Z pozytywnych rzeczy- jeszcze tylko 4 dni do wyjazdu do domciu. I nareszcie między innymi moja Madzia widoczna na zdjęciach poniżej. 
Chyba trochę tęsknie za tym irlandzkim powietrzem. Jakieś 3 lata temu :)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz